Ustosunkowując się do tematu posta powiem tak. Napotkani przeze mnie turyści w północnej części NZ a takze mieszkańcy zadawali mi następujące pytanie: Podoba Ci się wyspa północna? Na to pytanie odpowiedź jest tylko jedna: TAK. No to wyspa południowa spodoba Ci się jeszcze bardziej. I wiecie co. Mieli rację! 🙂 To co widziałem do tej pory i co jeszcze przede moze się jedynie równać z tym co widziałem w Norwegii i Islandii. Niektóre miejsca są jednak tak „pocztówkowe”, ze nie widzę dla nich godnego rywala. Mam nadzieję, ze chociaz po części będzie to mozna zauwazyć na zdjęciach ponizej. Zatem w drogę 🙂
Jestem juz po przeprawie promowej w mieście Picton. Stąd będę kierował się w stronę Punakaiki i słynnych Pancake Rocks. O tym jednak za chwilę. Zanim tam dojedziemy kilka zdjęć z drogi na trasie Picton-Punakaiki. Teren jest znany wielbicielom winnych trunków, których takze jestem zwolennikiem, jeśli chodzi o alkohole.
No i dojechaliśmy do Skał Naleśnikowych, bo o nich będzie mowa. Nazwa jest dosyć adekwatna do tego, co tam mozna zobaczyć. Faktycznie jakby tak wziąć stertę naleśników i poukładać jeden na drugim, to coś takiego by wyszło (ale swoją drogą zjadłbym sobie takie naleśniki i popił dobrą czarną kawą! Od czego jednak siła perwsazji-mozna sobie wmówić, ze makaron to naleśniki i tez jest smacznie ;). Pośród formacji skalnych na uwagę zasługują takze tzw. Blow holes, czyli dziury z których podczas przypływu tryska woda. Najlepszy czas a co za tym idzie najbardziej spektakularne „wystrzały wodne” mozna sprawdzić w internecie. Miałem pod tym względem duzo szczęścia, bo trasa tak mi się ułozyła, ze po zjedzonym obiedzie trafiłem akurat na najlepszy slot czasowy. Naleśniki wyglądają właśnie tak:
I to miało być generalnie na tyle, jeśli chodzi o małą wioseczkę Punakaiki do której zmierzają wszyscy, którzy jadą drogą wzdłuz wybrzeza. Jest tam dosłownie jedna pizzeria, informacja turystyczna, jeden, dwa sklepy i sieć róznego rodzaju akomodacji. Plan był taki, ze przyjezdzam, idę zobaczyć „Naleśniki” i ruszam dalej. Plan jak to plan lubi się czasem zmienić. I tak to w przybytku, (który ostatnimi czasy dosyć często odwiedzam, czyli „backpackers”-coś na styl schroniska dla młodziezy, choć spotykam tam i rówieśników i starszych ode mnie a takze całe rodziny) dowiaduję się, ze w bardzo bliskiej okolicy są dwa szlaki godne eksploracji. Nauczony doświadczeniem, ze jak lokalsi w NZ mówią, ze jest fajny, to będzie fajny szybko przeramowuję plan na następny dzień i poniewaz szlaki są krótkie, to postanawiam wstać wcześniej, zjeść śniadanie i bez zwłoki ruszyć na eksplorację. W przybytkach typu „backpackers” części typu kuchnia, łazienki, prysznice itd. są wspólne przy czym stan czystości we wszystkich, które odwiedziłem stoi na naprawdę wysokim poziomie. Jest czysto, schludnie, wszystkie potrzebne kuchenne sprzęty. Wieczór spędzam z poznanymi ludźmi z Malezji a takze z Anglikiem i Australijczykiem, kładę się spać i rano pierwszy jestem w kuchni. Piję kawę z Australijczykiem i po szybkim śniadaniu jestem juz na pierwszym szlaku. Na pierwszy ogień idzie Truman Track, krótki 20 minutowy szlak do plazy. Wygląda to tak:
Mała rzecz a cieszy. Widoki przy samej plazy sa naprawdę fajne. Pora na drugi szlak. Ten jest juz nieco dłuzszy-2.5 h. Przypomina mi nieco Redwood Forest, który odwiedzałem będąc w Rotorua. Jest bajecznie-zielono, wszędzie gęstwina a to pnączy a to gałęzi, a to rzeka wije się wzdłuz szlaku a to kawałek buszu. Wszystko jest takie zywe, tętni zyciem i kolorami . Popatrzcie sami:
Po eksploracji dwóch szlaków obieram azymut na następną destynację. Muszę się spręzać, jest juz 12.30, co prawda do pokonania tylko 84 km, ale jednak z przerwą na obiad zaczyna się robić wąsko z czasem. Dociskam pedały! Ale zaraz, zaraz, ujechałem zaledwie 2-3 km i moim oczom ukazuje się tablica informacyjna „Punakaiki Cavern”. To nic innego jak jaskinia, którą mijałem dnia poprzedniego i która juz wtedy wzbudziła moje zainteresowanie. Od czasu wyprawy po Azji to nowe dla mnie środowisko, czyli jaskinie wzbudzają w mnie duze zainteresowanie. Podejmuję szybką decyzję i juz z czołówką na czole oddaje się nowemu hobby. Jaskinia nie jest bardzo duza, ale kierowany ciekawością idę do samego jej końca. Czasem trzema przykucnąć, czasem się wspiąć, czasem wciągnąć brzuch (co akurat w moim przypadku nie ma większego sensu 😉
Punakaiki zwiedzone. Dokręcam ostro i śmigam do Hokitika, gdzie w schronisku czeka juz na mnie gospodarz-John. Po drodze jednak coś jeszcze wzbudza moją uwagę-stara kopalnia złota na trasie do Greymouth w miasteczku Charleston. Co za strzał w dziesiątkę. Jest to miejsce ulokowane tuz koło drogi głównej, nie ma tam jednak tabunów turystów, bo miejsce samo w sobie nie jest specjalnie rozreklamowane w przewodnikach itd. Jest jednak bardzo autentyczne i prowadzi je…syn, którego pra pra dziadek był właścicielem tej kopalni! (jego zdjęcie zobaczycie w galerii ponizej). Opowiada mi kilka ciekawych historii, pokazuje metodę płukania złota i juz ruszam na eksplorację. Kiedyś zjezdzali tutaj ludzie z całego świata ze względu na bogactwo tego kruszcu w tym rejonie. Z jego opowieści wiem, ze obecnie juz tylko nielicznie zajmują się tym hobbystycznie chodząc po plazy z wykrywaczem metali.
Miejsce samo w sobie jest niewielkie. Wystarczy 20-25 minut, zeby wszystko spokojnie zobaczyć. Nie jednak wielkość świadczy o jego charakterze a właśnie jego autentyczność. Przechadzając się po nim czułem ducha epoki, obserwując maszyny, barak, miejsce płukania oczami wyobraźni widziałem ludzi tam pracujących. Czasem miejsca takie mają dla mnie większą wartość niz te duze molochy turystyczne, które przyciągają setki ludzi. Tutaj mogę się zatrzymać, pomyśleć i bardziej „chłonąć” te miejsca. No ale do roboty, kilometry same się nie wykręcą, wsiadam na mojego rumaka i gnam do Hokitki. Teraz juz nic mnie nie zatrzyma.
Dojezdzam do Hokitiki późnym popołudniem i tuz po wjeździe do miasteczka wiem, ze zabawię tutaj trochę dłuzej niz planowałem. Małe, fajne miasteczko; owszem jest sporo turystów, ale ta ilość nie przytłacza a samo miasteczko wygląda super, trochę jak z poprzedniej epoki. Następny dzień mam zaplanowany od rana do wieczora. Na pierwszy ogień idzie Hokitika Gorge reklamowany jako „must to see”. No jak trzeba, to trzeba. Ruszam więc wcześnie rano, pogoda bajeczna i tym razem zgodnie z powiedzeniem „nie cel jest wazny, ale droga do niego” podziwiam takie oto widoki („do i z”).
No i jak 😉 Moim zdaniem droga „do i z” jest całkiem zacna. Sam wąwóz oraz pobliskie wodospady Dorothy Falls prezentują się tak:
Woda jest turkusowa, prezentuje się okazale. Tego dnia czeka mnie jeszcze jedna atrakcja, o której mówił mi John i która jest wspominana w lokalnych przewodnikach a mianowicie zachód słońca na plazy w Hokitika. Wsiadam zatem na maszynę i jadę do Hokitiki. Tego „reklaksacyjnego” dnia wykręciłem 98 km-ów 😉 Opłacało się jednak dokręcać pedały na zachód słońca. Zastanawiałem się czy ktoś w takich okolicznościach się komuś oświadczy i klęknie na kolanko. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Miejsce jednak całkiem, całkiem.
W Hokitika spędzam w sumie dwa dni. Na wyjeździe czeka na mnie Jezioro Mahinapua, które odkrywam całkiem przypadkowo. Jest ono bardzo „pocztówkowe” i ktoś kto posiada duze umiejętności fotograficzne i dobry aparat będzie w stanie zrobić tam cuda.
Następny przystanek to jakby stolica nowozelandzkiego przemysłu turystycznego, któremu mozna by spokojnie poświęcić oddzielny wpis czyli dwa lodowce-Franz Josef Glacier i Fox Glacier. Ja ograniczę się do refleksji, ze owszem pachnie to wszystko komercją, ale z drugiej strony profesjonalizm i poziom usług jakie świadczą owe firmy to najwyzsza liga. Ludzie płacą cięzkie pieniądze za lody helikopterem, sky-diving, skoki na bungee itd. Ale taki jest rynek. Popyt spotyka się z duza podaza, ilość turystów z samych Chin jest ogromna. Nowa Zelandia stała się świetnym produktem. Osobiście mi to nie przeszkadza, nadal jest czysto i jakoś mnie to osobiście nie dotyka. Jedna rzecz, która mnie denerwuje to przekrzykujący się Chińczycy na szlakach pieszych. Raz musiałem człowieka uciszać, stał metr ode mnie i darł mi się prosto do ucha. No ale więcej i tak jest plusów niz minusów.
Wracając do lodowców tutaj akurat achów i ochów nie będzie. Te, które widziałem w Norwegii i Islandii były jednak ładniejsze a poza tym lodowce same w sobie az tak duzego wrazenia na mnie nie robią. Pół zartem, pół serio wracając myślami do wyprawy po Skandynawii i Islandii zwykliśmy sobie zartować z moim kompanem wyprawowym Marcinem M., ze ekipa budowlana Pana Mieczysława się nie spisała i nie wyczyściła odpowiednio lodowców na przyjazd turystów z Polski 😉 Faktycznie trochę osiadły brudem, ale z drugiej strony to nie muzeum narodowe 😉 Jestem jednak winny czytelnikom bloga relację, oto zatem i zdjęcia.
To co jednak zasługuje na OCHY i ACHY to jezioro Matheson, które mieści się kilka kilometrów od Fox Glacier. Jezioro to jest najczęściej fotografowanym jeziorem w całej Nowej Zelandii….i w ogóle się nie dziwię. Pocztówkowe miejsce.
Następnym większym miastem do którego będę zmierzał będzie Queenstown. Zanim tam jednak dojadę, to zatrzymam się w Wanace, która takze od razu przypada mi do gustu. Zagoszczę tam na 2 dni. Moje miejsce to Base Backpackers. Tutaj od Pani na recepcji dostaję wskazówki jakie szlaki warto zeksplorować. Są to: Mt Iron i Roys Peak. Od razu dostaję wytyczne, ze w jeden dzień nie dam rady, gdyz o ile pierwszy to około 1.5h w dwie strony i jest relatywnie łatwy, to drugi to juz okolo 6h i jest bardzo wymagający. Nauczony doświadczeniem i podobnymi rozmowami z przeszłości z Nowozelandczykami przezwyczajonymi generalnie do spokojnego tempa i nie przemęczania się traktuję tą informację z dystansem. Idę do pokoju i dokonuje własnej oceny sytuacji. Szybko dochodzę do wniosku, ze jesli wyruszę wcześnie rano, to spokojnie dam radę. Wstaję rano i jadę na punkt startowy szlaku określanego jako trudny czyli Roys Peak. Mało ludzi. Słoneczna pogoda. Atakuje. Jest ciekawie. Generalnie 2.5-3h cały czas pod górę i to dosyć ostro. Uwijam się jednak jak nalezy, po drodze spotykam 3 chłopaków z Krakowa i robię cały szlak w 5h z przerwami na zdjęcia. Jakie zdjęcia? Ano takie:)
W drodze powrotnej przerwa na przygotowany wcześniej obiadek i juz lecę na dół, zeby pognać na moim ogierze na drugi koniec miasta i zeksplorować drugi szlak, czyli Mt Iron. Ten to juz spacerek w porównaniu do pierwszego. Godzinka i jest po sprawie. Nie jestem tak wysoko, więc i widoki nie az takie fajne, ale panorama na miasto wygląda fajnie.
Tego dnia mięśnie w górnych partiach piekły, oj piekły. Podczas jazdy rowerem generalnie pracują inne partie mięśni. Ale to tylko ból, przejdzie a wrazenia w głowie pozostaną 🙂 W Wanace było fajnie, miasteczko i sam hostel miały definitywnie dobry klimat. Cieszę się jednak na następną destynację, czyli Queenstown. To średniej wielkości miasto, ale są duze supermarkety (czas dokupić prowiant jedzeniowy), jest kantor (czas wymienić zielone, amerykańskie dolary na trochę mniej zielone nowozelandzkie dolary), będzie czas, zeby dokonać napraw sprzętu, zszyć to i owo itd. Zatrzymuję się w schronisku Nomads i to jest totalny hicior. Super atmosfera, śniadania i kolacje! za darmo!, duza kuchnia, kominek, skórzane sofy, szybki internet, widok na jezioro zapierający dech w piersiach, mozna wyliczać i wyliczać. Nie bez powodu setki dobrych komentarzy na Trip Advisorze. Polecam kazdemu, kto znajdzie się w Queenstown. No ale do rzeczy 😉 Tak jak i wcześniej tak i tutaj dostaję wytyczne odnośnie dwóch szlaków do zeksplorowania. Jak widać ostatnimi czasy fajne szlaki chodzą parami 😉 Są to: Tiki Trail i Hill Trail. Biorę obydwa na tapetę jednego dnia tak jak poprzednio. Najpierw krótki z panoramą na Queenstown jako nagroda za podejście.
Podczas podejścia widzę w wielu miejscach, ze szlak pieszy przecina się ze szlakiem dla rowerzystów. W odpowiednich miejscach są tabliczki z informacją. Bardzo dobry przykład symbiozy między chodziazami a zjazdowcami (szlak jest typowo zjazdowy dla DH-owców i Endurowców). Po wejściu na górę widzę wielu bajkerów. Spotykam tam tez Australijczyka z którym razem podziwiamy widoki oraz rozmawiamy o NZ, Polsce i Australii itd. Kończymy pogawędkę, udaję się w kierunku parkingu gdzie czeka na mnie maszyna. Udaje się na eksplorację drugiego szlaku, czyli Hill Trail. Oj jest zacnie, mega zacnie. Co najciekawsze w NZ często te super ciekawe szlaki są rzut beretem od centrum miasta.
I tym to sposobem kończę ten post, który piszę dla Was z miasteczka Te Anau (dojechałem tutaj na dwa razy z Queenstown z bazą noclegową w Mossburn), które jest bazą wypadową na Milford Sound, czyli klasyk krajbrazowy. Jutro zatem udaję się na wycieczkę. Rower zostaje. Moje poczciwe 4 litery będą tym razem wozone busikiem. Prognoza pogody mówi, ze będzie słonecznie. Czuję, ze bedzie to fantastyczny dzień. Program wycieczki to 19 przystanków na robienie zdjęć, zatem za jakiś czas sporo nowego materiału na bloga. Do następnego! 🙂