Co smakowało mi bardziej w Australii-rekin czy kangur? Melbourne i Great Ocean Road…wnioski.

Zanim zacznę-kilka dodatkowych zdjęć z eksploracji Sydney i wybrzeża w okolicy Sydney.

Podróże to dla mnie także próbowanie nowych smaków i tak to bywa czasem, że kiedy inni kręcą nosem na egzotyczne nowości ja wychodzę z założenia, że nowe doznanie to zawsze dobre doznanie. Dlatego po Azji, gdzie próbowałem słynnego „baluta” (rozwijający się zarodek pisklaka), różnego rodzaju pieczonych owadów i insektów teraz przyszedł czas na nowinki z Australii. I tak to na pierwszy ogień idzie rekin. Wrażenia: obłędnie pyszny! Delikatna rybka rozpływa się w ustach a podana dodatkowo z ziemniorkami, sałatką i kieliszkiem czerwonego wina to idealna strawa dla rowerzysty. Miejscowi nazywają tą odmianę jadalnego rekina „flak”. Rekin był elementem większego dania, ale to właśnie na nim skupiłem całkowicie moją uwagę. Polecam!

Drugie danie to kulki z mięsa kangura. Powiem tak. Smak jest definitywnie charakterystyczny. Przypomina trochę naszą wątróbkę. W przeciwieństwie jednak do rekina kulki nie zakumplowały się z moimi kubkami smakowymi. Mezaliansu z tego nie będzie. Doceniam jednak fakt, że Pani domu-Annabel przyrządziła je specjalnie dla mnie wiedząc, że chce ich spróbować.

Na koniec małe odkrycie kulinarne. A to dzięki temu, że poznałem polskiego księdza w Australii.  Księdza poznałem podczas jednego z wieczorów, kiedy to musiałem się sporo najeździć, żeby znaleźć miejsce noclegowe. Ale jak to bywa po nitce do kłębka. Od księdza z Holandii dostaję kontakt do księdza Tomasza i po około 2h jemy wspólnie kolację. Niezwykle rozmowny z niego człowiek, rozmawiamy więc do późnych godzin nocnych. Następnego dnia jemy śniadanie, ja szykuję się do drogi i dostaję od księdza magiczny pakunek.  Wraz z innymi smakołykami dostaję paczkę surowych ziaren kakaowca. Szczerze mówiąc poprzedniego wieczoru, kiedy to zostałem nimi poczęstowany nie przypadły mi za bardzo do gustu. Na drogę dostaję jednak całą paczkę i powoli zaczynam przezwyczajać się do ich smaku a nawet je lubić. Co jednak stanowi fenomen ziaren kakao? Ano ich kaloryczność. 15 g to prawie 400 kCal. O ich mocy dowiaduję się wkrótce a mianowicie podczas deszczowych dni, kiedy to nie mogę rozłożyć się z moją benzynową kuchenką, bo po prostu nie ma gdzie a poza tym „rzuca żabą” i po prostu człowiek chce dojechać  jak najszybciej do celu i nie wyziębiać organizmu. Wtedy to właśnie odkrywam ich potężna moc. Ksiądz powiedział mi na odchodne: nie więcej niż kilka ziaren dziennie. Czy posłuchałem jego rady? 😉 Niekoniecznie. Ja potrzebuję energii. Największym sprawdzianem jak to działa w praktyce był dzień, kiedy przejechałem 141 km bazując na śniadaniu i….ziarnach kakaowca na obiad. I co najważniejsze-mocy nie brakowało. Ciekawa była też reakcja organizmu na większą ilość ziaren. Pobudzenie, nawet lekka „nerwowość” w ruchach przez pierwsze kilka km-ów po spożyciu. All in all polubiłem ziarna kakaowca i na pewno do nich wrócę. Poniżej także zdjęcie polskiego piwka w Australii o dumnie brzmiącej nazwie „Kościuszko” wymawianej przez Aussie People – Koszczaszko 😉 Najwyższy szczyt Australii to właśnie „Mount Kosciuszko” . Góra została odkryta i zdobyta 12 marca 1840 roku przez polskiego podróżnika i odkrywcę Pawła Edmunda Strzeleckiego i nazwana przez niego dla uczczenia pamięci gen. Tadeusza Kościuszki. Położona jest w Nowej Południowej Walii, w Parku Narodowym Kościuszki.

 

Wspomniałem we wcześniejszym poście, że jeszcze przyjdzie czas na moje ulubione, duże miasto w Austalii. Zatem jest i ono. Duże, ale nieduże;) Z charakterem. Mógłbym tam mieszkać? Tak, przez jakiś czas. Moje pierwsze zauroczenie tym miastem nastąpiło kiedy to naprawdę musiałem tylko je minąć, żeby dostać się do punktu startowego „Great Ocean Road”. I to właśnie tego dnia uświadomiłem sobie, czemu m.in. jest ono określane jako „the world’s most liveable city”. Przemknąłem ścieżkami rowerowymi wzdłuż brzegu podziwiając widoki w ciągu ok. 45min-1h i nawet przez sekundę nie musiałem stać  w korkach, jechać przez centrum itd. Tęga głowa opracowywała plan zagospodarowania miasta. Cały przejazd był mega przyjemny i w przeciwieństwie do innych dużych miast, w których przyszło mi pedałować tutaj odbyło się to bez wzmożonej koncentracji, setki aut dookoła, świateł, korków i tego typu emocji.  Sprawa numer dwa-Melbourne rozrastało się organicznie, czyli miasto kształtowało się w analogii do natury. Sprawa nr 3 i tutaj porównanie do Sydney. W Sydney czuje się ten pośpiech, ludzie pędzą; w Melbourne tego nie widać a dodatkowo przechadzając się uliczkami ma się wrażenie bycia w znacznie mniejszym mieście. Życie kulturalne też kwitnie, każdy znajdzie coś dla siebie. Osobiście byłem zainteresowany „street art’em” (galeria poniżej) oraz Muzeum Multimediów: Film, TV, Video. W Melbourne także dostałem  ciekawą propozycję pracy. Gdybym był przed 30-tką(proces wizowy znacznie krótszy, to myślę, żebym się skusił 😉

Powoli zbliżam się do końca australijskiego etapu wyprawy a tym samym do końca…wyprawy. No ale mam tutaj jeszcze coś do zrobienia. I tak to można powiedzieć,  że jechałem 2500 km wzdłuż wybrzeża po to, żeby pokonać ostatni odcinek około 200 km, czyli kultową „Great Ocean Road”. Cała droga jest widokowa, najlepsza jednak zabawa zaczyna się w okolicach 12 Apostołów. Popatrzcie sami. Moja konkluzja na dziś jest taka: że mimo, iż Nowa Zelandia to jest to, co mnie nakręca, to nawet dla samej Great Ocean Road warto było lecieć do Australii. Nie widziałem jeszcze tego typu krajobrazów i podobnie jak z jedzeniem to już wystarczający powód.

Na koniec tego wpisu kilka smaczków z trasy…

Plus różne różności, które przykuły moją uwagę.

Dodaj komentarz